Kilka osób zapytało mnie, czy wystartuję w wyborach na
prezydenta miasta. Przepraszam rozczarowanych, ale odpowiedź brzmi „nie”.
Po pierwsze, po poprzednich wyborach, i 12 latach pracy na
stanowisku wiceprezydenta, powróciłem do swojej profesji- budownictwa. Cenię
sobie, że teraz ponownie, jak przed laty, nie zarabiam na życie pełniąc funkcję
publiczną. Jestem czwarty rok w zarządzie uznanej, prywatnej firmy budowlanej,
a od niedawna jej szefem. Nie zawdzięczam tego polityce i politykom, lecz
właścicielowi spółki. Zawsze na serio traktuję zawodowe obowiązki, więc tym
bardziej byłoby nie fair wobec mojego pracodawcy i podwładnych, gdybym ubiegał się
o inną pracę. Nie zamierzam szukać nowej drogi życiowej, zanim nie potwierdzę swej
wartości tu, gdzie obecnie jestem potrzebny, więc zaufano mi.
Po drugie, nie boję się odpowiedzialnej, ciężkiej pracy i obecnie
wykonywana do łatwych nie należy. Jednak
zupełnie innym wyzwaniem jest pełnienie roli prezydenta, w sposób, jaki ja
uważam za właściwy. Czyli - minimum zainteresowania autopromocją i populizmem, maksimum uwagi na podejmowanie realnych
problemów i spraw. Zwłaszcza tych, które nie są dzisiaj jeszcze oczywiste, ale
od nich zależy pomyślność Świdnicy w kolejnych latach. Takie podejście do
zarządzania miastem bardzo wyczerpuje. Naprawdę, wiem o czym piszę, bo wystarczająco
długo ten styl pracy praktykowałem, jako prawa ręka Wojciecha Murdzka. Żeby było
jasne – nie czuję się wypalony i nie potrzebuję kwarantanny. Niemniej, dystans
do spraw którymi długo się żyje jest bardzo wskazany, a nowe spojrzenie dobrych
następców, może przynieść korzyści. O ile to będą właściwi ludzie. A że wszystko
to nie jest wcale proste, świadczą informacje medialne o zmianach zakresu
obowiązków obecnego wiceprezydenta. Odsyłam także do historii. Łatwo sprawdzić
czas pełnienia funkcji przez innych wiceprezydentów po 1990 roku.
Trzecia rzecz – umożliwienie mieszkańcom realnego wyboru. Jestem
pewien, że gdybym dzisiaj zawalczył o prezydenturę, w powszechnym odczuciu moją
motywacją byłaby prywatna „wojenka” lub chęć ”odwojowania” Świdnicy z rąk SLD. A
takie postrzeganie moich intencji okazało by się szkodliwe dla miasta, bo uniemożliwiło
rzeczową ocenę dokonań obecnej prezydentki. Dlatego lepiej, żebym to nie ja,
lecz inni kontrkandydaci zaproponowali swą ofertę świdniczanom. A jeśli mieszkańcy
teraz zdecydują o reelekcji, w przyszłości będą mieli szansę oceny skutków
rządów BMS w dłuższej perspektywie czasowej. Na razie, korzystając z owoców
pracy poprzedników, względnie łatwo było jej tworzyć złudzenie, że wszystko
jest na najlepszej drodze. Jednak rośnie liczba świdniczan przeglądających na
oczy, a jeszcze szybciej tych, którzy na razie tylko nabierają pierwszych wątpliwości.
Następna kadencja trwa pięć lat, sporo czasu na weryfikację stanu faktycznego.
Po czwarte, jest coś, o czym z zasady nie piszę, bo chronię
swą prywatność. W każdym razie, są istotne powody, abym miał nieco więcej czasu
dla rodziny.
Po piąte, nie bardzo pasowałbym do przewidywanego przeze mnie
stylu i klimatu najbliższej kampanii
wyborczej. Chyba słusznie mam opinię człowieka, który nie boi się starć na
argumenty i potrafi twardo bronić swego stanowiska. Oceniam jednak, że jeszcze zwiększy
się obecne natężenie walki plemiennej pomiędzy
PiS i antyPiS, co odsunie na dalszy plan próby poważnej rozmowy o Świdnicy. Nie
widzę w takim zamęcie miejsca dla siebie i moich pomysłów na miasto. Najprawdopodobniej
nikt nie będzie ich w stanie rozważyć, bo ważniejsze okażą się emocje dotyczące
Sądu Najwyższego, wyłudzeń VAT-u itp.
Po szóste, władza mnie „nie kręci”. Przez lata miałem jej całkiem
sporo i śmiało robiłem z niej praktyczny użytek. Raczej niezły - sądząc po tym,
jak zmieniała się Świdnica. Jednak walką o władzę dla samej władzy, prestiżu
lub podbudowy swojego ego nie jestem
zainteresowany. Zresztą, nawet moi najbardziej zaciekli wrogowie przyznają, że pomimo
wieloletniego „bycia na urzędzie” nie nabyłem jakichkolwiek cech dygnitarza.
Paradoksalnie, brak żądzy władzy to, być może, mój poważny atut w porównaniu z
innymi kandydatami, ale mniejsza o to.
Pisząc ten tekst, nie chcę tworzyć wrażenia, jakbym prezydenturę
właściwie miał w kieszeni, tylko nie chce mi się po nią sięgnąć. Przeciwnie, zdaję
sobie sprawę, że bardzo trudno jest wygrać wybory. Zwłaszcza, że nie mógłbym
liczyć na poparcie jakiejkolwiek partii politycznej. Tacy jak ja - krnąbrni, niezależni
kandydaci nie są mile widziane przez liderów żadnej formacji, z rządzącą Polską
włącznie. Dlatego pomimo zachęt do ze strony kilku ważnych, wpływowych osób, odmówiłem kandydowania. Po prostu,
dzisiaj to nie jest czas dla mnie. Postaram się wesprzeć innych kandydatów,
których uważam za lepszych od obecnej prezydentki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz