piątek, 24 grudnia 2010

Cuda, cuda

Czy znacie takie osoby: Krzysiek Sałapa, Darek Łach, Darek Tabiś, Basia Filipowska? Ja nie miałem pojęcia o ich istnieniu aż do ubiegłego piątku, gdy w Klubie Bolko odbył się wyjątkowy koncert. Jego najważniejszymi wykonawcami byli niepełnosprawni artyści, śpiewający przeboje polskiego rocka, bluesa i popu. Przyznam, że dawno już, żaden występ nie zrobił na mnie takiego wrażenia. Ludzie, wśród których byli cierpiący na choroby, których nawet nazw wolałbym nie znać, zaprezentowali się tak, że trudno to opisać. Głos Darka Tabisia śpiewającego „Sen o Wiktorii” Dżemu, był równie przejmujący jak niezapomniany wokal Ryszarda Riedla. Jeżdżący na wózku Darek Łach zaśpiewał bluesa Tadeusza Nalepy, prawie niczym jego autor. Gdy wybrzmiały ostatnie nuty wyśpiewanych przez Basię Filipowską „Małych tęsknot” Krystyny Prońko, owacjom nie było końca. A gdy Krzysiek Sałapa, dokładnie nie wiadomo jak trzymający mikrofon, bo właściwie nie ma rąk, palnął „W cieniu wielkiej góry” Budki Suflera, rozentuzjazmowana publiczność długo śpiewała wspólnie z nim refren utworu.

Poszedłem na koncert, bo ktoś mnie zachęcił. Jednak nie spodziewałem się cudów. A zobaczyłem je na własne oczy!

Cud pierwszy – rzucające się w oczy niezwykłe relacje pomiędzy grupą niepełnosprawnych artystów (wyżej wymieniłem tylko niektórych), a osobami, które z nimi pracują. Wiadomo, że sceniczny show rządzi się swoimi prawami i kreuje nieco umowną rzeczywistość. Jednak pomimo pamięci o tym, już od pierwszej piosenki zaprezentowanej przez chór wręcz „opadała mi szczęka” z wrażenia. Nie jestem znawcą przedmiotu, jednak nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek wcześniej był świadkiem takiego nadzwyczajnego kontaktu pomiędzy dyrygentem (Agnieszka Krauz), niepełnosprawnymi i wspierającymi ich osobami. Patrząc na ekspresję dyrygentki i entuzjazm jej zespołu, nie miałem wątpliwości, że dla niej zaśpiewaliby wszystko, co im zaproponuje. A słowo „wszystko” w piosence Skaldów „Wszystko mi mówi, że mnie ktoś pokochał” było dla mnie absolutnie autentyczne i przekonywujące, bo odnosiło się do ich rzeczywistego przeżywania tej konkretnej chwili. To „wszystko” było ich życiem, było taką więzią i porozumieniem miedzy nimi, o jakiej może marzyć każdy, nawet jeśli uważa, że ma mnóstwo przyjaciół. Według mnie zobaczyliśmy, jak reaguje wrażliwe, prawdziwie poruszone ludzkie serce.

Cud drugi
– ile dobroci, piękna, mogą – jeśli chcą – ofiarować sobie ludzie. Dotyczy to niepełnosprawnych artystów oraz znakomitych muzyków z zespołu „Symbolika” kierowanego przez Karolinę Tuz, którzy otworzyli przed nami swój świat. Dotyczy to publiczności, która w ten ich świat weszła, zachwyciła się jego urodą i przez swoje reakcje utwierdziła występujących na scenie, że posiadają coś bardzo, bardzo wartościowego. Dotyczy to oczywiście wszystkich, którzy przyczynili się do tego, że taki koncert wydarzył się w naszym mieście. Przede wszystkim szefa stowarzyszenia „Motyl” z Wałbrzycha, nauczycieli, uczniów i rodziców Szkoły Społecznej w Świdnicy. Dzięki ich zaangażowaniu doświadczyliśmy czegoś naprawdę wyjątkowego. A oni, tak myślę, obserwując ile dobrych emocji, wzruszeń powstało w wyniku ich pracy, mogą odczuwać ogromną, zasłużoną satysfakcję.

Cud trzeci – ile można mieć w sobie radości życia. Moim zdaniem, warto to podkreślić, bo nierzadko brakuje nam zdolności cieszenia się życiem chociaż składa się ono także z trosk, rozczarowań, dramatów. Być może każdy z występujących artystów oddałby cały swój talent muzyczny i wszystkie owacje na stojąco, którymi nagrodzić go może publiczność, żeby, choć na krótką chwilę odzyskać wzrok lub wstać z inwalidzkiego wózka. Być może. Nie da się jednak zaprzeczyć, że występujący w klubie zaprezentowali się nam nie tylko, jako ludzie niezłomni, ale także cieszący się tym, co robią. Nie powiedzieli ani słowa, że chodnik niedostatecznie odśnieżony, pociągi spóźnione lub przeszkadzają im rozbrykane dzieci. Wyszli na scenę i całym swym występem wyrazili afirmację życia, jakie jest. Dlaczego właśnie tak? Być może, dlatego że odkryli, że wszystko, co jest rzeczywiście dobre, ważne, prawdziwie piękne, dociera do nas przez drugiego człowieka. Być może spotkali wokół siebie takich właśnie ludzi.

Pisząc to w Wigilię Bożego Narodzenia, pamiętam, że metodą, jaką Bóg wybrał, aby wkroczyć w naszą rzeczywistość, było przyjście na świat wyjątkowej Ludzkiej Istoty.

Życzę wszystkim czytelnikom mojego bloga, żeby ścieżki życia prowadziły nas do spotkania z tą wyjątkową Obecnością, a my sami żebyśmy stali się dla innych nadzieją na takie spotkanie.

PS.
Po koncercie było mi jeszcze zdecydowanie „mało”. Pół soboty spędziłem na you tube, szukając piosenek artystów, którzy wystąpili w Świdnicy. Nie wszystko, co prezentowali u nas jest dostępne w sieci. Jeśli jednak ktoś ma ochotę przekonać się, co mnie tak „trzepnęło” zachęcam do Internetu. Jest tam na przykład taki kawałek: http://www.youtube.com/watch?v=Z2DbRKC5jV4&feature=related.
Warto też zajrzeć na stronę stowarzyszenia „Motyl”, za sprawą, którego doszło do świdnickiego koncertu:
www.stowarzyszeniemotyl.org

sobota, 18 grudnia 2010

Minuta niezgody

We wtorek 14 grudnia obradowała Rada Miejska. Tadeusz Grabowski zaproponował uczczenie minutą ciszy pamięć ofiar grudnia 1970 i stanu wojennego. Termin sesji wypadł dokładnie pomiędzy datami wprost odnoszącymi się do tych historycznych wydarzeń. Radny nie wygłaszał ocen, nie szukał winnych, nie wzywał nikogo do sypania głowy popiołem. Tylko i wyłącznie poprosił o wyrażenie hołdu poległym.

Ilu ich było? Dokładnie nie wiadomo. Oficjalne dane dotyczące tłumienia robotniczych protestów w 1970 roku Gdańsku, Szczecinie, Gdyni, Słupsku i Elblągu mówią o kilkudziesięciu zabitych. Nieoficjalnie podaje się liczbę kilkuset. Stan wojenny to około 100 przypadków zgonów, które w oparciu o twarde dowody lub poszlaki uznaje się za śmierć o podłożu politycznym.

Kim są ofiary? Różnie. Zalicza się do nich uczestników strajków i demonstracji, ale także przypadkowych świadków ulicznych zamieszek. Należą do nich bez wątpienia ofiary skrytobójczych mordów politycznych. Bez dwóch zdań w tej kategorii mieści się także sierżant milicji, który w pierwszych dniach stanu wojennego zginął w czasie szamotaniny w autobusie miejskim z młodzieńcem, który chciał go rozbroić. Słowo ofiara, idealnie pasuje do tych robotników Stoczni Gdyńskiej, którzy o świcie 17 grudnia 1970 roku przyjechali kolejką miejską do pracy, odpowiadając na apel ówczesnego sekretarza PZPR Kociołka. Przed bramą stoczni zostali rozstrzelani.

Dlaczego warci są pamięci Polaków? Bo niezależnie od obiektywnej i naszej prywatnej, subiektywnej oceny historii, sympatii politycznych, różnic zapatrywań i poglądów ich śmierć przybliżyła nas do obecnej, niepodległej Polski. A w niej, na jednej sali obrad mogą się dzisiaj spotkać i pracować dla Świdnicy ludzie o skrajnie różnych rodowodach. Jest tu miejsce dla Grabowskiego, który organizował podziemną Solidarność, ale jest miejsce także dla Markiewicza, który w stanie wojennym ją zwalczał.

Z jakiego powodu propozycja radnego Grabowkiego została odrzucona przez radnych SLD? Czy ludzie, których ofiara życia przyczyniła się do zlikwidowania okupacyjnego, komunistycznego reżimu, nie zasługują na tak drobny gest szacunku, jak minuta ciszy?

Przypomniała mi się końcowa scena z filmu „Śmierć jak kromka chleba”. Oficer ze sztabu dowodzącego pacyfikacją kopalni „Wujek” domagał się bezwarunkowej kapitulacji strajkujących. Przywódcy strajku wprowadzili go do sali, w której położono ciała zastrzelonych przez ZOMO górników. Co zrobił ów pułkownik? Oddał honory poległym. Salutując pozostał w milczeniu przez dłuższą chwilę. Zrobił tak, chociaż przyczynił się do ich śmierci, był po drugiej stronie konfliktu, uważał strajkujących za przeciwników, może nawet wrogów. Dlaczego 29 lat później sześcioro świdnickich radnych, którzy chyba nie mają powodu źle myśleć o upominających się o chleb i wolność stoczniowcach, górnikach, studentach itp. sprzeciwia się symbolicznej chwili pamięci o nich? Czy wystarczającym wytłumaczeniem są słowa wypowiedziane przez radnego Markiewicza, że zgoda na proponowany gest byłaby równoznaczna z tym, że: „niedługo będziemy czcić spotkania sprzątaczek”.

Mam do tej sprawy bardzo osobisty stosunek. Ofiary stanu wojennego kojarzą mi się z czymś więcej, niż tylko z kronikarskim zapisem. Byłem uczestnikiem, świadkiem niektórych wydarzeń. Podczas pacyfikacji strajku w nocy 15.12.1981 na Politechnice Wrocławskiej zmarł pracownik uczelni pan Tadeusz Kostecki. W przeciwieństwie do innych ofiar tego czasu, nie został zatłuczony przez ZOMO. Nie wytrzymało chore serce, a zomowcy walili pałami nie jego, lecz osoby, które domagały się przywołania karetki pogotowia. Znajdowałem się o kilkanaście kroków od miejsca, w którym to się działo.
31 sierpnia 1982 roku we Wrocławiu podczas demonstracji ulicznej zastrzelony został pan Kazimierz Michalczyk, wracający z pracy tokarz z „ELWRO”. Stało się to na ul. Legnickiej. Byłem tam, ale nie wiem, kiedy dokładnie milicja otworzyła ogień. Widocznie w zawierusze ulicznej walki nie rozpoznałem strzałów ostrą amunicją. Czy ci dwaj ludzie zrobili coś złego, co powoduje, że radni SLD odmawiają im prawa do wdzięcznej pamięci współczesnych Polaków?

Albo, czy kogokolwiek przekonuje stwierdzenie pana Markiewicza o niedopuszczalności „upolityczniania” obrad Rady? Wiem, że grób Kazimierza Michalczyka na Cmentarzu Grabiszyńskim był kilkukrotnie dewastowany przez tzw. nieznanych sprawców. Po prostu umieszczony na pomniku orzeł w koronie zbyt „upolityczniał” cmentarz, który przecież, jako miejsce ostatecznego spoczynku różnych ludzi, z natury rzeczy, jest apolityczny. Jak wyglądały ze strony bezpieki starania o brak „upolityczniania” cmentarzy po wydarzeniach grudnia’70 na wybrzeżu, można było zobaczyć choćby w „Człowieku z żelaza”. Naprawdę nie umiem i nie chcę milczeć, gdy człowiek piszący w latach 80 tych listy pochwalne na cześć SB, sprzeciwia się, pod pozorem troski o apolityczność, oddaniu hołdu poległym w wyniku działań komunistycznego aparatu represji.

Daleki jestem od tego, aby stawiać znak równości, tam, gdzie ewidentnie nie powinno go być. Nie przypisuję nikomu z radnych jakiejkolwiek odpowiedzialności za przelaną przed laty krew. Przyznam jednak, że nie potrafię zaakceptować sytuacji, gdy ktokolwiek, choćby pobieżnie znając fakty dotyczące grudnia 70 i 81 roku, może zachować się tak, jak sześcioro radnych. I nie umiem znaleźć odpowiedzi, w jaki sposób oddanie czci ofiarom tych dwóch ważnych wydarzeń, zupełnie nieodległych w czasie, może przeszkadzać w obradach Rady Miejskiej. Wszakże toczą się one w sali nieprzypadkowo udekorowanej biało czerwonymi flagami, a na ścianie umieszczone jest państwowe godło.

I ostatnia rzecz. Nawet generał Jaruzelski, który dla wielu Polaków stanowi wręcz symbol bezprawia, przemocy i zdrady o poległych w stanie wojennym wypowiadał się, jako ofiarach trudnej historii. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek publicznie traktował ich z lekceważeniem lub poddawał w wątpliwość tragizm ich śmierci, stosując prostackie porównania do błahych wydarzeń (Markiewicz –spotkania sprzątaczek). Czy nie jest przejawem wyjątkowej pogardy dla tego, co wielu uznaje za świętość narodową – zachowanie radnych SLD. Panowie Markiewicz, Solecki, Szalkiewicz przed minutą ciszy ostentacyjnie opuścili salę obrad. Państwo Słaniwska-Moskal, Stefańska-Broda i Wołosz nie podnieśli z krzeseł swego dupska, gdy inni stojąc trwali w milczeniu.

Jedna minuta. Czy wystarczy nam w rozpoczynającej się kadencji Rady Miejskiej godzin dobrej pracy, żeby zrównoważyć zło, które się wydarzyło, jako sprzeciw przeciwko tej jednej minucie?

środa, 8 grudnia 2010

Dziesiąty trędowaty

Zakończyła się wybory samorządowe. Wypada, więc chyba napisać coś o tym. Dlatego piszę, ale może nieco inaczej niż zwykle.

W ostatni czwartek rozmawialiśmy z przyjaciółmi o wykładzie, jaki we wrześniu wygłosił ksiądz Julian Carron – odpowiedzialny Ruchu Komunia i Wyzwolenie. Była w nim przywołana dobrze znana opowieść o dziesięciu trędowatych, których Chrystus uzdrowił. Ponieważ tylko jeden z nich zawrócił z drogi, aby podziękować swemu wybawcy, historia ta często przedstawiana jest, jako ilustracja ludzkiej niewdzięczności. Carron wydobył z niej inną głębię. Zwrócił uwagę, że jeden z nich nie zadowolił się ani cudownym darem uzdrowienia, ani atrakcyjnym towarzystwem pozostałych dziewięciu przeszczęśliwych towarzyszy. Chciał czegoś więcej. Intuicja podpowiadała mu, że nawet drugie życie, które w praktyce mu podarowano, nie daje całej pełni, potrzeba czegoś zdecydowanie większego, niezależnie od tego, jak potoczą się jego dalsze losy.

Co to ma wspólnego z zakończonymi wyborami? Dla mnie ogromnie dużo, bo odnoszę tę biblijną opowieść do mojego „dzisiaj”. Wszakże wybory mogę ocenić, jako sukces. Kierowana przeze mnie kampania wyborcza przyniosła zwycięstwo. Największa liczba oddanych głosów, największa liczba mandatów w Radzie Miejskiej, ponowna elekcja prezydenta Wojciecha Murdzka. Ja sam także dobrze wypadłem, uzyskując drugą po prezydencie ilość głosów wśród wszystkich ubiegających się o mandat radnego. Przez kolejne cztery lata będę wiceprezydentem. Jestem w gronie szczęśliwców, którzy mogą powiedzieć: dałem radę! Jednak to powodzenie nie może zagłuszyć ważnych pytań: czy mi to wystarcza i po co mi to zwycięstwo?

Nie wiem, co mnie spotka jutro, a życie jest przecież tak kruche i nieprzewidywalne. Myślę, że poszukiwanie sensownej odpowiedzi na postawione pytania jest ważniejsze od radości z wyborczego sukcesu. Jest ważniejsze od chęci udowodnienia, że jest się lepszym, niż plotą zaciekli krytycy. Jest ważniejsze niż dążenie do realizacji najbardziej spektakularnych inwestycji lub zwalczenia odradzającej się czerwonej zarazy. Jest ważniejsze niż świadomość, że zdecydowana większość świdniczan nie zdobyła się nawet na minimalny wysiłek, żeby pójść na wybory i pokazać, że nie jest im wszystko jedno, kto będzie rządził Świdnicą.

Okaże się, czy znajdę odpowiedzi obiektywnie prawdziwe, a jednocześnie mnie zadowalające. Jednak jestem pewien, że dalsza praca w samorządzie, tak jak całe życie, powinna być dążeniem, żeby stać się takim, jak dziesiąty trędowaty. Wierzę także, że im silniejsze będzie we mnie to przekonanie, tym bardziej będę użyteczny dla swojego miasta i jego mieszkańców.