poniedziałek, 12 lutego 2018

Łosoś jako remedium.



Właśnie mijają dwa miesiące od wydania drukiem mojego „Latającego łososia”. Z każdym dniem utwierdzam się w przekonaniu, że warto było stworzyć książkę. 

Satysfakcja wynika z wielu rzeczy. Wspólna praca z synową – ilustratorką dobrze zrobiła więzom rodzinnym. Z powodu „Latającego łososia” usłyszałem sporo sympatycznych słów, ocen. Miałem możliwość włączenia się w wartościowe inicjatywy, jak akcja „Książka za książkę” organizowana przez MBP w Świdnicy lub wsparcie misji księdza Piotra Smołki na Ukrainie organizowane przez Świdnicką Wspólnotę Samorządową. Poznałem kilka ciekawych osób. Najważniejsze jednak, przynajmniej tak uważam w tej chwili, jest coś innego. Nasze dziełko stanowi dla mnie rodzaj odtrutki przeciwko pewnym toksycznym okolicznościom, które narzucają się, a nie umiem i pewnie nie chcę  ich zignorować. 

Nie potrafię być na przykład obojętny wobec awantury dotyczącej „polskich obozów śmierci”. Nie godzę się z przypisywaniem Polsce odpowiedzialności za cudze zbrodnie i budzi mój sprzeciw skala ignorancji lub zakłamania światowej opinii. Wkurza mnie cynizm polskiej opozycji. Zirytowany jestem także nieporadnością wykazywaną w tej sprawie przez obóz rządzący. W rezultacie uczestniczę jakoś w trwającej nawalance medialnej (np. przez FB), chociaż mam absolutną pewność, że jej skutki są wyłącznie destrukcyjne. 

Podobnie jest w odniesieniu do spraw lokalnych. Rządząca Świdnicą prezydentka z  SLD właśnie rozpoczęła nową propagandową ofensywę. Chociaż krótko po wyborach zatrudniła w strukturach miejskich kilka kluczowych osób związanych z lokalnymi mediami oraz zawarła „tłuste” kontrakty na usługi poszczególnych redakcji, postanowiła pójść krok dalej.  Za 250 tys. zł rocznie powstać ma portal i gazeta miejska, chociaż jedna jest już dostarczana bezpośrednio do mieszkań świdniczan. W ostatnim numerze całą pierwsza stronę zajmowało zdjęcie prezydentki. I co mam z tym zrobić – krytykować skok na publiczna kasę, czy doceniać efekty stosowania fotoshopa?

Na szczęście mam za sobą doświadczenie tworzenia „Latającego łososia”, rozumiane nie jako ucieczka od rzeczywistości, lecz możliwość skoncentrowania się na pozytywnym działaniu. Tak właśnie oceniam przybliżanie współczesnym Polakom (głównie dzieciom) historii osób mogących budować uzasadnione poczucie narodowej dumy. Zwłaszcza  jeśli robię to, jak mi się wydaje, w sposób przystępny, z pewną dozą humoru, bez nadmiernego epatowania martyrologią i niepotrzebnego patosu.

Na pewno nie przeceniam znaczenia swej książki. Traktuję ją jako mój bardzo osobisty, choć drobny, wkład w przełamywanie dominującego w naszej kulturze dystansu wobec pojęcia patriotyzmu, czy wręcz wychowywania nas w pedagogice wstydu z polskości. Nie rozwodząc się nad tym, przyznam, że utkwił mi w pamięci przykład  usłyszany ostatnio w jakiejś telewizyjnej dyskusji. Jeden z jej uczestników podał informację, że w Krakowie trwają prace nad przygotowaniem dużej wystawy poświęconej Stanisławowi Wyspiańskiemu. Jak się okazuje, jest to pierwsze takie przedsięwzięcie  od 1989 roku. A jeśli tak, to zastanawiam się, ile uwagi w III Rzeczypospolitej poświęcono bohaterom moich opowiadań: Ernestowi Malinowskiemu, Ignacemu Janowi Paderewskiemu, Franciszkowi Żwirce i Stanisławowi Wigurze, Halinie Konopackiej i innym. Czy akceptuję, że ich niesłychanie barwne życiorysy, świetnie nadające się do tworzenia naszej zbiorowej tożsamości, zostaną zastąpione innymi wzorcami? A jeśli nie akceptuję, to co?

Odpowiedź narzuca się sama. Żeby nie zatracić się w naszym narodowym piekiełku, ale też nie udać się na „wewnętrzną emigrację”, zrobię to, co już raz, chyba nieźle, mi wyszło. Po prostu, napiszę i wydam drugą część „Latającego łososia”. Mam już kilka pomysłów, o kim będą kolejne opowiadania. Kiedy nastąpi premiera książki, jeszcze trudno określić. Ze względu na stulecie odzyskania niepodległości byłoby nieźle zdążyć w tym roku, choć nie będzie to łatwe.

 http://latajacylosos.pl/