W piątek uczestniczyłem z synem w Ekstremalnej Drodze Krzyżowej,
trasa z Wrocławia na Ślężę. Około 50 kilometrów przebytych śnieżną nocą, w
milczeniu. Miało boleć i bolało. A mimo tego, to dla mnie piękny czas przeżyty na
serio, sam na sam ze swoimi myślami i z Nim. Ktoś z rodziny powiedział: jesteście
wielcy, hardcor. Cóż, trochę nie na temat, bo przecież nie chodziło o wyczyn.
W sobotę umarł Zdzichu Deutschmann. Znałem go długo, choć niezbyt dobrze. Widziałem
w nim znakomitego inżyniera i wyjątkowo skromnego człowieka. Dopiero pracując
nad tekstem do niedawno wydanego albumu „Na ratunek katedrze” w pełni uzmysłowiłem
sobie, że pracę dla niej traktował jak misję. Znajomy powiedział: dobrze, że jeszcze
zdążyłeś to opisać. Pewnie racja, ale jakże nieadekwatna dla podsumowania
dzieła jego życia.
W poniedziałek zgasło życie, które od kilku dni ledwie się tliło
w profesorze Leszku Stefańskim, moim wychowawcy z liceum. Niewiele osób
darzyłem równie wielkim szacunkiem. Zresztą, nie tylko ja. Gdy otrzymałem sms-a
o jego śmierci, odpisałem, że dzień wcześniej byłem z żoną u niego w szpitalu. Odpowiedź
brzmiała: to przykre. Przykre? Co to znaczy?
W krótkim czasie kumulacja trzech bardzo poruszających mnie wydarzeń
i trzy wypowiadane w dobrej wierze komentarze, nie oddające istoty sprawy. Wiadomo,
że w naszej naturze jest próba nazywania doświadczenia, z którym się zderzamy. Męczyłem
się więc, szukając w myślach jakiegoś bardziej
odpowiedniego określenia, adekwatnego do opisanych sytuacji. Nie znalazłem
żadnego, w pełni zadowalającego. Najbliższe sedna wydało mi się słowo Popielec.
Dlaczego Popielec? Bo szczególnie wtedy, zdając sobie sprawę
z kruchości ziemskiej egzystencji , jednocześnie dostrzegam jej wartość. Po
prostu, uświadamiam sobie istnienie sacrum, nadającego sens mojemu trwaniu i podejmowanym
wysiłkom. To nic, że podlegam przemijaniu. Nie szkodzi też, że cenię sobie swą niezależność,
staram się całe życie być wyprostowanym i wysoko nosić głowę, a choroba lub cierpienie
mogą mnie „zmielić”, uczynić całkowicie bezradnym, bezwolnym, odpychającym. Nie
muszę rozpaczać, gdy tak się stanie ze mną lub tymi, których kocham. W Popielec
mam szansę wzruszyć i przejąć się tym, że jest On, który każdą ludzką biedę ogarnia,
zabierając ze sobą na krzyż. Dlatego stale mogę trwać w nadziei, że nie przerazi mnie żadna droga.
Cudownie, że można w życiu spotkać niezwykłych architektów, fantastycznych
nauczycieli i próbować ich naśladować, nawet jeśli nie ma się ich talentu,
charakteru, dobroci. Dobrze, że można im towarzyszyć, gdy odchodzą, wyrazić swą
przyjaźń i wdzięczność. I nie być
smutnym, lecz cieszyć się, że byli z nami podczas naszej wędrówki, ważniejszej i
dłuższej niż jakakolwiek Ekstremalna Droga Krzyżowa.
Popielec rozpoczynał Wielki Post. Wydarzenia ostatnich dni spowodowały,
że niejako doświadczyłem go powtórnie. Po tym nie czuję się ani jak zdobywca, ani
jak pocieszyciel, ani jak cierpiętnik. Popielec – to wtedy, gdy nabierasz
odwagi do życia, mimo że jesteś prochem.
W rozważaniach przygotowanych na drugą stację EDK znalazło
się wezwanie, aby nie marnować życia, jedynie je udając i pielęgnując własne
lenistwo. A skoro tak, to zebrałem się w sobie i napisałem ten tekst.