Długa jest lista sportowców, rockmanów i różnych celebrytów, którzy po
odejściu „ na emeryturę”, podejmują próbę reaktywowania swej kariery. Rzadko kiedy są to udane powroty. Częściej budzą
one niesmak i poczucie, że dawni idole rozmieniają
na drobne zdobytą kiedyś chwałę. Niestety,
złudne okazuje się przekonanie, że świat czeka na ich z utęsknieniem. Otóż zwykle
nie czeka! A ponadto, rozbudowane ego lub wyrachowanie skutecznie tłumią instynkt
ostrzegający przed samozaoraniem.
Opisany wyżej syndrom „starzejącego się D’Artagnana” dotyczy także polityków. Ostatnio
przypadłość ta dosięgnęła Władysława Frasyniuka. Spektakularne porażki wyborcze
formacji politycznych, których był twarzą, spowodowały, że na długi czas
zniknął ze sceny politycznej. Cóż, tak się zdarza, że czasem wybory są
zwycięskie, a kiedy indziej kończą się klęską. O ile jednak, kiedyś Władek miał
wystarczającą klasę, bo odejść w dobrym stylu, teraz próbuje przypomnieć o
swoim istnieniu w żenujący sposób.
Pomysł na polityczny come back polega, w uproszczeniu, na wywołaniu
wrażenia, że pan Frasyniuk represjonowany w latach 80-tych, ponownie jest ofiarą
niedemokratycznego, policyjnego państwa. To ma być dowodem słuszności opinii,
że w dzisiejszej Polsce, Władek czuje się, jak w stanie wojennym. A skoro tak,
to można postawić znak równości pomiędzy rządem PiS i zamordyzmem komuny. Nawet, jeśli oczywiste
jest, że to ewidentna nieprawda.
Gdyby faktycznie, obecna władza postępowała, jak junta Jaruzelskiego
i Kiszczaka (nie od rzeczy przypomnieć, że przyjaciele polityczni Władka określali
ich mianem „ludzi honoru”) inaczej wyglądałyby sobotnie wydarzenia na
Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Uczestnicy pikiety zakłócającej legalne zgromadzenie
poświęcone Smoleńskowi zostali wyniesieni
(dosłownie) przez policjantów poza obręb manifestacji i wylegitymowani. Nikogo
nie zatrzymano na dłużej, nikogo nie uderzono, nikomu nie wręczono wilczego
biletu uniemożliwiającego znalezienie pracy.
Czy tak to się odbywało w latach 80-tych? Czy to z powodu „wynoszenia”
demonstrantów śmierć poniosło około 100 osób? Czy ktoś policzył wszystkich uczestników
protestów spałowanych przez ZOMO lub okaleczonych do tego stopnia, że zostali
inwalidami? Czy do „wynoszenia” demonstrantów służyły wtedy pojazdy pancerne, armatki
wodne, zainstalowane na samochodach wyrzutnie granatów z gazami łzawiącymi lub
ogromne dmuchawy rozpylające gaz na ogromnej przestrzeni? A może porównać obecną
wolność artystycznej ekspresji, publicznych wypowiedzi i obiegu informacji ze
standardami z minionych czasów? Potrafi ktoś podać dokładną liczbę drukarzy,
kolporterów i czytelników podziemnych wydawnictw, którzy byli tropieni,
więzieni, zmuszani do wyjazdu za granicę? Ma z tym coś wspólnego teraźniejszy lament
Gazety Wyborczej z powodu pozbawienia jej wielomilionowych dotacji ze strony
państwa lub Krystyny Jandy z tego samego powodu?
Nie jestem ani jedynym, ani przesadnie ważnym uczestnikiem
wydarzeń lat 80- tych. Jednak moja pamięć o nich jest zupełnie inna, niż
wynikać ma z groteskowego pitolenia pana Frasyniuka i jego towarzyszy. A jeśli się
mylę, bo tamte czasy były takie, jak dzisiejsza „dyktatura Kaczora”? Wtedy powstaje
pytanie, na czym oparty jest nimb bohaterstwa Władka. Jeśli rzeczywiście, takie
byłyby ówczesne realia, przywódca Solidarności nie musiałby być wcale „kozakiem”.
Bo, niby z jakiego powodu, skoro w kontaktach z policją panował pełny savoir vivre?
Tacy jak ja pamiętają, że po 13 grudnia Władysław Frasyniuk był przywódcą
strajku i pomimo pogoni SB przemykał się pomiędzy wrocławskimi fabrykami. Pamiętamy
relacje, że prowadził głodówki w więzieniu i „naparzał” się z klawiszami. Po co
to robił, jeśli celem aparatu represji było jedynie „wyniesienie” go i
ewentualne oskarżenie o popchnięcie policjanta? A właściwie, po co się ukrywał w stanie
wojennym, po co było to całe podziemie, poświęcenie, strach i ofiary? Czy przypadkiem
budując dzisiaj bzdurne paralele pomiędzy całkowicie nieporównywalnymi
sytuacjami nie uwłacza pamięci ludzi, którzy w jakikolwiek sposób czynnie
przeciwstawiali się komunie?
Jak donosiły media, niedawno na jednym z publicznych spotkań
pan Frasyniuk starał się być wyjątkowo wyrazisty i ekspresyjny. Mówił o wk…niu
obywateli. Pewnie są tacy i nawet znajdą się całkiem uzasadnione powody do niezadowolenia.
Jestem jednak przekonany, że ilość zdenerwowanych rodaków bardzo wzrosła, nie z
tych powodów, jakich chciałby Władek. Na
pewno nie każdemu spodobał się widoczny w klapie jego marynarki znaczek z
napisem j…bać PiS, a tym bardziej fakt, że nosił go w rocznicę Smoleńska, a owo
zdanie zapisano cyrylicą. Nie sądzę także,
aby większość ludzi utożsamiający się z dawną Solidarnością zachwycona była obecnością
podczas pikiety znanych pułkowników SB i LWP. Jeśli dodać doniesienia, że Andrzej
Milczanowski - inny ważny działacz „S” wprost mobilizuje w Szczecinie byłych esbeków
do walki z rządem, ilość wkurzonych Polaków zwiększa się bardzo istotnie.
Co ja o tym sadzę? Uważam, że można być wyrazistą opozycją, nie
zgadzać się z PiS i nie lubić pana Kaczyńskiego. Przyzwoici, odpowiedzialni ludzie
nie powinni jednak aprobować działań, których jedynym celem doraźnym jest sprowokowanie
ulicznych zajść, najlepiej z dużą liczbą poszkodowanych. Dopóki „wyleniały” D’Artagnian
jest tylko żałosny, to pół biedy. Gorzej, jeśli wspólnymi siłami totalnej
opozycji uda się, choćby częściowo, zrealizować jej wrogi Polsce plan.