niedziela, 11 kwietnia 2010

Katyń – nasze życie

W czwartek spotkaliśmy się z przyjaciółmi przy kawie. Rozmawialiśmy o sensie Wielkanocy. Jeden z nas wypowiedział pogląd, że współczesny człowiek często stara się za wszelka cenę oddalić myśl o śmierci. A przecież odpowiedzenie sobie na pytanie, czym ona jest, może mieć decydujący wpływ na to, jakie znaczenie ma dla nas nasze życie. Ta rozmowa pozostała wtedy niedokończona. Być może takiej rozmowy w ogóle nie można nigdy zakończyć. W każdym razie, w czwartkowy wieczór jakoś nie dotarło do mnie to, co jest bardziej wyraziste po katastrofie w Smoleńsku. Ta tragedia uświadomiła mi, że zachodzi również relacja odwrotna. Także śmierć, przy całej swej nieogarnionej tajemniczości, bywa wymownym zwieńczeniem, komentarzem do tego, jak żyjemy.

Prezydent Lech Kaczyński oraz towarzyszące mu osoby zmierzały do Katynia, by zaświadczyć o prawdzie i naszej narodowej pamięci. Wszyscy oni, pełniąc różnej rangi role społeczne, byli w służbie dla Ojczyzny. Dla wielu z tych osób przeciwstawienie się trwającej przez lata zmowie milczenia, a bardzo często także kłamstwu dotyczącemu martyrologii Polaków na Wschodzie oraz upominanie się o należną cześć ofiarom nieludzkiego systemu było jednym z najważniejszych wyzwań życiowych. Trudno byłoby znaleźć bardziej przejmujące, trafiające do serca potwierdzenie ich życiowej drogi. Ostatnie tchnienie wydane tuż obok mogił elity społeczeństwa II Rzeczypospolitej jest jej poruszającym, niepodważalnym dopełnieniem.

Oczywiste jest, że to wydarzenie ma przede wszystkim wymiar ludzki. Jest sumą dramatów konkretnych, znanych nam osób, ich rodzin i przyjaciół. Jednak ze względu na okoliczności i symbolizm miejsca uzyskuje także inny wymiar i wywołuje następstwa, wręcz historyczne. Świat, który przez 70 lat nie wiedział, udawał, że nie wie lub nie chciał wiedzieć o wydarzeniach z 1940 roku, może je także teraz zignorować. Jest jednak ogromna szansa, że ofiara życia pasażerów prezydenckiego samolotu stanie się czytelnym znakiem, który przywołując pamięć o historii zamordowanych w Katyniu oficerów, zawsze już będzie wyczerpującym uzasadnieniem naszego pragnienia oraz prawa do wolności, pokoju i solidarności. Ogromny żal, że aby to osiągnąć, płacona jest tak wysoka cena. Zupełnie jak, zachowując niezbędne proporcje, podczas Powstania Warszawskiego. Nie pamiętam już, kto pisał, że barykady na ulicach stolicy usypano wtedy z żywych diamentów narodu.

Wracając do myśli wyrażonej podczas czwartkowej dyskusji z przyjaciółmi, każdy kto tego chce, sam musi zmierzyć się z prawdą o kruchości życia. Jednak stanięcie w prawdzie w obliczu tego problemu daje wiarę w moc przemiany serc. I dzieje się to naszych oczach. Nawet największa nieufność wobec władz Rosji, konfrontuje się z tym, co widzimy. Kierowane do nas przez ich prezydenta i premiera odruchy współczucia oraz gesty szacunku przynoszą nadzieję, że okres wrogości, uprzedzeń i fałszu może zmienić się w normalne współistnienie, pomimo różnic interesów państw. Bardzo życzliwe, wręcz serdeczne reakcje Rosjan, z którymi spotykają się rodziny ofiar, pracujący tam urzędnicy i dziennikarze mogą być zwiastunem, że nadejdzie wreszcie czas ujawnienia prawdy, wybaczenia i rzeczywistego pojednania. Może w końcu przezwyciężone zostanie złowrogie fatum ciążące nad krwawą historią naszych narodów. Bo jeśli nie teraz ma to nastąpić, to kiedy?

Jeśli na poważnie chylimy głowy przed tymi, co polegli w 1940 roku i tymi, co oddali swe życie spiesząc oddać im hołd, weźmiemy naprawdę w swe ręce odpowiedzialność za swe życie. A tym samym za Polskę, która jest jego zasadniczą częścią.

piątek, 2 kwietnia 2010

Wielkanoc

Z tym najważniejszym ze świąt powiązanych jest tak dużo treści i znaczeń. Gdy o tym myślę, przychodzą na myśl różne obrazy. Najpierw chorego Jana Pawła II, mimo wysiłku niemogącego już wypowiedzieć ani słowa, więc błogosławiącego w milczeniu pielgrzymów pod papieskim oknem. Przypomina mi się też scena biczowania z filmu Mela Gibsona. Żołdak sięgający po pejcz, którego ostre końcówki rzemieni rwą w drzazgi nawet blat drewnianego stołu. Dreszcz wywołuje wspomnienie samotnego człowieka zatrzymującego kolumnę czołgów na placu Tian’anmen, podczas pamiętnej masakry demonstrantów. Uśmiecham się do pogodnego oblicza Matki Teresy pochylającej się nad chorymi nędzarzami. Powraca wspomnienie ratowników z narażeniem życia wyciągających rannego, uwięzionego przez kilka dni w rumowisku po trzęsieniu ziemi w Chile. Widzę naszego biskupa podczas wczorajszego obrzędu obmywania nóg w ramach liturgii Wielkiego Czwartku. Do dzisiaj czuję dotyk spracowanej dłoni mojego, nieżyjącego już, taty.

Tyle konkretów, tyle dosłowności i prawdy o człowieku, a jednocześnie przejmującej symboliki dotyczącej naszego życia. Po tym nie ma tu już miejsca na efektowne komentarze, mędrkowanie lub tryb warunkowy:….co prawda, ……jakkolwiek,…..kto wie?...
Pisanki, kurczaki i zające nie muszą być najbardziej kolorowe na świecie, a wierszyki przesyłane e-mailami i sms-ami tak banalne, że nawet nie zabawne. Wystarczy mi pewność Jego obecności w naszym świecie, w życiu tu i teraz, w ludziach, których spotykam. I nic ponadto.

Czytelnikom mojego bloga, zwłaszcza tym krytycznie, a może nawet wrogo nastawionym, składam życzenia prawdziwie radosnych Świąt Zmartwychwstania. Załączam mały prezent. To wiersz ks. Jana Twardowskiego.

O wierze

Jak często trzeba tracić wiarę
urzędową
nadętą
zadzierającą nosa do góry
asekurującą
głoszoną stąd dotąd
żeby odnaleźć tą jedną
wciąż jak węgiel jeszcze zielony
tę która jest po prostu
spotkaniem po ciemku
kiedy niepewność staje się pewnością
prawdziwą wiarę bo całkiem nie do wiary.