poniedziałek, 14 grudnia 2009

Dobry profesor

Kolejne obchody rocznicy 13 grudnia. Wróciły wspomnienia.
Byłem wtedy na II roku studiów na Politechnice Wrocławskiej. Pamiętam jak kilka dni przed stanem wojennym wymądrzałem się wobec przerażonych rodziców, że do konfrontacji z komuną musi dojść, bo jest ona nieunikniona. I bardzo dziwiłem się reakcji rodziny. Dlaczego wątpią w zwycięstwo? Gdy w niedzielę rano okazało się, że generałowie wypowiedzieli wojnę, pognałem do Wrocławia. Było dla mnie oczywiste, że na Politechnice będzie strajk i mnie nie może na nim zabraknąć. Bo po pierwsze oburzenie na czerwonych, a po drugie sztubackie pragnienie, żeby zdążyć się zasłużyć. Chyba pierwszy dreszcz przeszedł mi po plecach, gdy około południa przechodziłem obok siedziby „S” na Mazowieckiej. Pod budynkiem „oni”, a wśród ludzi stojących w pewnym oddaleniu, opowieści o nocnej pacyfikacji i zdemolowaniu biura. Lepiej poczułem się, będąc już w gmachu głównym przy Wybrzeżu Wyspiańskiego. Znajome twarze, uściski dłoni. Jednak nawet bez liczenia widać było, że jest nas mniej niż się spodziewaliśmy.

Przy budynku gromadzili się wrocławianie. Przychodzili, żeby nas wesprzeć, ale także szukając wsparcia. Informacje o aresztowaniach i represjach oraz obecność wojska i ZOMO na ulicach na wszystkich robiły wrażenie. Nam w grupie łatwiej było podtrzymywać wiarę w sukces. Jednak następnego dnia poczułem, że i moja się chwieje. Naklejaliśmy na gmachu przy pl. Grunwaldzkim wielkie litery układające się w napis STRAJK POLITECHNIKI (dobra robota, bo mimo zamalowania, przez kilka lat były całkiem czytelne). Robiliśmy to, wychylając się z okien II piętra. Wtedy przez plac przejechała długa kolumna wozów pancernych na gąsienicach. Ich widok przerażał. 14 grudnia wieczorem ksiądz (jeśli dobrze pamiętam ks. Orzechowski) odprawił mszę św. i udzielił nam absolucji generalnej. Wzruszenie i wielka powaga, chociaż nie dopuszczaliśmy myśli, że dla kogoś z nas to rozgrzeszenie będzie ostatnim. Jednak naprawdę powiało mrozem. Przed snem bawiliśmy się jeszcze z kumplami w sumowanie wyroków, jakie moglibyśmy dostać na podstawie różnych artykułów dekretu wojennego. Dodawaliśmy sobie otuchy, przekonując się nawzajem, że gdyby czerwoni mieli siłę, to już by u nas było ZOMO. A skoro jeszcze go nie ma…. Ledwie usnąłem, do naszej sali wpadł ktoś z okrzykiem: „ZOMO w budynku” i pobiegł dalej.

Zerwaliśmy się i ruszyliśmy do auli. Tam ktoś starał się zaintonować hymn, ale próbę szybko zgasili pałami. Pamiętam ich oczy. Nie miałem wątpliwości, że gotowi są zatłuc na śmierć. Potem przez szpaler pałujących pognano nas do wyjścia w holu głównym. Widziałem jak zwierzaki w mundurach demolują, co im wpadnie w ręce. Na ladzie szatni stały jakieś słoiki z dżemem. Uznając za wrogie, co do jednego je roztrzaskano. Czekaliśmy na otwarcie drzwi i wyprowadzenie, nie wiadomo, dokąd. Wtedy powstało zamieszanie. Grupa ludzi pochylała się nad kimś leżącym. Okrzyki „wezwijcie pogotowie!” tłumiono jak wcześniej hymn. Potem okazało się, że pan Tadeusz Kostecki nie przeżył zawału serca. Ponieważ obowiązywała godzina milicyjna, kazano nam w środku nocy przejść do akademików na pl. Grunwaldzkim. Utworzyliśmy kondukt. Wielu niekompletnie ubranych. Niektórzy zawinięci w koce. Czułem się przerażony i upokorzony. Pustymi zaśnieżonymi ulicami, w ciszy doszliśmy do celu. I tam, w klubie studenckim zdarzyło się coś wyjątkowego. Był z nami profesor Andrzej Wiszniewski, prorektor. Widział, że mamy poczucie totalnej klęski. Żeby rozładować napięcie powiedział, coś takiego: „Zwróciliście uwagę, że oni też byli mocno zdenerwowani? Cóż, trudno się dziwić. To przecież pierwszy w ich życiu pobyt na uczelni”. Rozległ się śmiech i nieoczekiwanie, zmienił się nastrój. Ustąpiło poczucie bezsilności i beznadziei. Jeszcze chwilę wcześniej kompletnie zdruzgotani, otrząsnęliśmy się z poczucia definitywnej przegranej.

Jakże wdzięczny byłem wtedy profesorowi za ten żart. Także między innymi dzięki niemu, w ciągu tych kilku dni zakończonych koczowaniem w akademiku w ekspresowym tempie wydoroślałem. Stałem się o wiele bardziej dojrzały. Przeszedłem drogę od poczucia mocy, przez przerażenie do spokojnej, odpowiedzialnej determinacji trwania przy swoich wartościach. Ani naiwne zadufanie w swoje siły, ani paraliżujący strach nigdy już się nie powtórzyły. A kilka godzin później, w tym samym akademiku odbierałem wraz z innymi niewielki kawałek pergaminu z podpisem Frasyniuka. Taką legitymację, z którą szliśmy do fabryk obstawionych czołgami zanieść bibułę i uzyskać informacje do kolejnych komunikatów.

Piszę o tym, bo także dzisiaj, w zupełnie innych okolicznościach, każdy człowiek przechodzi podobną godzinę próby, pokazującą, ile faktycznie jest wart. Taki sprawdzian charakteru, o decydującym znaczeniu dla całego życia. Rodzaj współczesnego Westerplatte. Może go zdać i występować przed światem z podniesionym czołem. Można go oblać i być może na zawsze, pozostać z przetrąconym kręgosłupem. Naprawdę, warto w takich momentach rozejrzeć się i mieć przy sobie „dobrego profesora”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz