Jestem inżynierem
instalacji sanitarnych i grzewczych. Potrafię policzyć różne rzeczy, choćby zapotrzebowanie
ciepła do ogrzewania budynku, w którym mieszkam. Nie jest to nic nadzwyczajnego. Wystarczy
znać i poprawnie stosować zasady wypracowane przez naukę. Ścisłe trzymanie się jej
reguł pozwala także łatwo obronić poprawność tych obliczeń wobec niedowiarków. Gdyby
więc ktoś absurdalnie twierdził, że na potrzeby mojej kamienicy konieczne jest
wybudowanie np. wielkiej ciepłowni osiedlowej, mógłbym precyzyjnie wykazać, że się
myli, choćby taki ktoś miał tytuł profesora dowolnej uczelni. Zrobiłbym to
zwłaszcza wtedy, gdyby taki osobnik uporczywie, publicznie głosił, że skoro nie
zgadzam się z jego stanowiskiem, to jestem głupcem, kłamcą, agentem obcego kraju, a nawet
współuczestnikiem zbrodni. Oczywiście wściekłbym się wtedy i zmiażdżył go
niepodważalnymi argumentami naukowymi i technicznymi. Czy ktoś na moim miejscu
zrobiłby inaczej?
Stawiam to
pytanie w związku z kontrowersjami dotyczącymi katastrofy smoleńskiej. Grupa
ludzi skupionych wokół pana Macierewicza kwestionuje ustalenia i wnioski
rządowej komisji badającej to zdarzenie. Stawiają mnóstwo pytań, a niektórzy formułują
tezę o wybuchach na pokładzie samolotu. Jeśli wszystko to jest jedną wielką niedorzecznością,
dlaczego nie spotyka się z publicznie przedstawioną, wyczerpującą, rzeczową ripostą
drugiej strony sporu? Zamiast tego przez poprzednie lata, a także teraz, podejmowane
są próby dyskredytacji członków zespołu pana Macierewicza. Twierdzi się, że są ignorantami
i oszołomami. Przedstawia się ich jako błaznów badających parówki i puszki od
piwa. Przypisuje się im mnóstwo różnych rzeczy, ale nie robi się jednego –
najważniejszego. Nie udowadnia się prawdziwości oficjalnie przyjętej wersji
wypadków. Przeciwnie, jak ognia unika się jakiejkolwiek poważnej dyskusji.
W czwartek w
telewizji widziałem program, w którym pan Jorgensen przypomniał kilka faktów. W
Smoleńsku samolot spadł przy niewielkiej prędkości, pod łagodnym kątem na grząski
grunt. Powstałe wskutek uderzenia ciśnienie wewnątrz kadłuba było jednak tak
wielkie, że zrywało ubrania z pasażerów, a ich ciała rozerwało na strzępy.
Niektóre z nich znaleziono głęboko pod ziemią. Jednocześnie jednak siła z jaką uderzył
samolot w ziemię nie spowodowała powstania żadnego śladu na jej powierzchni.
Nie powstał krater, lej lub choćby zagłębienie. Specjalnie wzmacniany kadłub
upadającego z wysokości kilku metrów samolotu rozpadł się na 60 tys., w większości
bardzo drobnych elementów. Dla porównania, podczas słynnego zamachu nad
Lockerbie odrzutowiec eksplodował na wysokości 10 kilometrów, ale znaleziono „jedynie”
10 tys. jego szczątków, chociaż szukano zdecydowanie staranniej niż w
Smoleńsku. W reportażu przedstawiono
fotografię brzozy, która podobno ucięła skrzydło Tupolewa. Stał przy niej lichy
płotek, którego nie naruszył strumień gazów odlotowych z trzech silników
odrzutowca. Zestawiono to z filmem pokazującym, że taki ciąg jest w stanie
zmieść z powierzchni ziemi sporych rozmiarów autobus.
Być może pan
Jorgensen i inni całkowicie się mylą lub działają w złej wierze, twierdząc na
podstawie analizy danych opublikowanych przez rosyjski MAK i polską rządową komisję
, że oficjalnie podana wersja zdarzeń kłóci się z prawami fizyki. Być może,
pomimo pozoru wiarygodności, ich argumenty są jedynie manipulacją. W dziedzinie
badania katastrof, jak większość, jestem całkowitym laikiem. Nie znam się na sile
nośnej skrzydeł, sile tnącej brzozę lub nity z poszycia samolotu, energii
eksplozji paliwa lotniczego, ani, tym bardziej, trotylu. Mam jednak prawo
zakładać, że wszystkie te zagadnienia są oczywiste dla uczestników (przynajmniej
niektórych) rządowej komisji badającej okoliczności zdarzenia. Dlatego w żaden
sposób nie potrafię zrozumieć, dlaczego nie
obalają tez swych adwersarzy. Wszakże
fizyka jest nauką ścisłą. Zatem, cóż jest łatwiejszego niż odwołując się do jej
praw, spektakularnie wykazać swoje racje i przy okazji totalnie pognębić przeciwników.
Powinno być to banalnie proste, jeśli rzeczywiście, jak wmawiano nam przez lata,
eksperci konfrontują się z hobbystami. Wynik takiego starcia powinien być oczywisty.
Dlaczego
jednak do niego nie dochodzi? W przywołanym wyżej programie telewizyjnym jest sfilmowana
scena, gdy pan Jorgensen rozmawia z panem Laskiem i jeszcze jednym członkiem byłej
rządowej komisji badającej katastrofę. Pyta ich o rzeczy, o których pisałem
wyżej. Jedyna odpowiedź, jaka słyszy to: nie jesteśmy fizykami i spieszymy się,
więc nie możemy dłużej rozmawiać. Jak, przy takim podejściu do sprawy, możemy
ufać, że wszystko jest jasne? Czy zamiast twardych dowodów musi nam wystarczyć
niezachwiana wiara w trwałość ruskiego płotu?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz