sobota, 13 lutego 2016

Wiara w ruski płot.


Jestem inżynierem instalacji sanitarnych i grzewczych. Potrafię policzyć różne rzeczy, choćby zapotrzebowanie ciepła do ogrzewania budynku,  w którym  mieszkam. Nie jest to nic nadzwyczajnego. Wystarczy znać i poprawnie stosować zasady wypracowane przez naukę. Ścisłe trzymanie się jej reguł pozwala także łatwo obronić poprawność tych obliczeń wobec niedowiarków. Gdyby więc ktoś absurdalnie twierdził, że na potrzeby mojej kamienicy konieczne jest wybudowanie np. wielkiej ciepłowni osiedlowej, mógłbym precyzyjnie wykazać, że się myli, choćby taki ktoś miał tytuł profesora dowolnej uczelni. Zrobiłbym to zwłaszcza wtedy, gdyby taki osobnik uporczywie, publicznie głosił, że skoro nie zgadzam się z jego stanowiskiem, to jestem głupcem, kłamcą,  agentem obcego kraju, a nawet współuczestnikiem zbrodni. Oczywiście wściekłbym się wtedy i zmiażdżył go niepodważalnymi argumentami naukowymi i technicznymi. Czy ktoś na moim miejscu zrobiłby inaczej?

Stawiam to pytanie w związku z kontrowersjami dotyczącymi katastrofy smoleńskiej. Grupa ludzi skupionych wokół pana Macierewicza kwestionuje ustalenia i wnioski rządowej komisji badającej to zdarzenie. Stawiają mnóstwo pytań, a niektórzy formułują tezę o wybuchach na pokładzie samolotu. Jeśli wszystko to jest jedną wielką niedorzecznością, dlaczego nie spotyka się z publicznie przedstawioną, wyczerpującą, rzeczową ripostą drugiej strony sporu? Zamiast tego przez poprzednie lata, a także teraz, podejmowane są próby dyskredytacji członków zespołu pana Macierewicza. Twierdzi się, że są ignorantami i oszołomami. Przedstawia się ich jako błaznów badających parówki i puszki od piwa. Przypisuje się im mnóstwo różnych rzeczy, ale nie robi się jednego – najważniejszego. Nie udowadnia się prawdziwości oficjalnie przyjętej wersji wypadków. Przeciwnie, jak ognia unika się jakiejkolwiek poważnej dyskusji.

W czwartek w telewizji widziałem program, w którym pan Jorgensen przypomniał kilka faktów. W Smoleńsku samolot spadł przy niewielkiej prędkości, pod łagodnym kątem na grząski grunt. Powstałe wskutek uderzenia ciśnienie wewnątrz kadłuba było jednak tak wielkie, że zrywało ubrania z pasażerów, a ich ciała rozerwało na strzępy. Niektóre z nich znaleziono głęboko pod ziemią.  Jednocześnie jednak siła z jaką uderzył samolot w ziemię nie spowodowała powstania żadnego śladu na jej powierzchni. Nie powstał krater, lej lub choćby zagłębienie. Specjalnie wzmacniany kadłub upadającego z wysokości kilku metrów samolotu rozpadł się na 60 tys., w większości bardzo drobnych elementów. Dla porównania, podczas słynnego zamachu nad Lockerbie odrzutowiec eksplodował na wysokości 10 kilometrów, ale znaleziono „jedynie” 10 tys. jego szczątków, chociaż szukano zdecydowanie staranniej niż w Smoleńsku.  W reportażu przedstawiono fotografię brzozy, która podobno ucięła skrzydło Tupolewa. Stał przy niej lichy płotek, którego nie naruszył strumień gazów odlotowych z trzech silników odrzutowca. Zestawiono to z filmem pokazującym, że taki ciąg jest w stanie zmieść z powierzchni ziemi sporych rozmiarów autobus.

Być może pan Jorgensen i inni całkowicie się mylą lub działają w złej wierze, twierdząc na podstawie analizy danych opublikowanych przez rosyjski MAK i polską rządową komisję , że oficjalnie podana wersja zdarzeń kłóci się z prawami fizyki. Być może, pomimo pozoru wiarygodności, ich argumenty są jedynie manipulacją. W dziedzinie badania katastrof, jak większość, jestem całkowitym laikiem. Nie znam się na sile nośnej skrzydeł, sile tnącej brzozę lub nity z poszycia samolotu, energii eksplozji paliwa lotniczego, ani, tym bardziej, trotylu. Mam jednak prawo zakładać, że wszystkie te zagadnienia są oczywiste dla uczestników (przynajmniej niektórych) rządowej komisji badającej okoliczności zdarzenia. Dlatego w żaden sposób nie potrafię zrozumieć, dlaczego  nie  obalają tez swych adwersarzy. Wszakże fizyka jest nauką ścisłą. Zatem, cóż jest łatwiejszego niż odwołując się do jej praw, spektakularnie wykazać swoje racje i przy okazji totalnie pognębić przeciwników. Powinno być to banalnie proste, jeśli rzeczywiście, jak wmawiano nam przez lata, eksperci konfrontują się z hobbystami. Wynik takiego starcia powinien być oczywisty.

Dlaczego jednak do niego nie dochodzi? W przywołanym wyżej programie telewizyjnym jest sfilmowana scena, gdy pan Jorgensen rozmawia z panem Laskiem i jeszcze jednym członkiem byłej rządowej komisji badającej katastrofę. Pyta ich o rzeczy, o których pisałem wyżej. Jedyna odpowiedź, jaka słyszy to: nie jesteśmy fizykami i spieszymy się, więc nie możemy dłużej rozmawiać. Jak, przy takim podejściu do sprawy, możemy ufać, że wszystko jest jasne? Czy zamiast twardych dowodów musi nam wystarczyć niezachwiana wiara w trwałość ruskiego płotu?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz