piątek, 15 lutego 2013

In vitro czyli awangarda naciera

Gdy po raz pierwszy usłyszałem, że radni SLD przygotowali uchwałę o dofinansowaniu in vitro z budżetu miasta, zinterpretowałem to jednoznacznie. Sądziłem, że to świdnickie wydanie ogólnopolskiej aktywności lewicy, która co jakiś czas zgłasza „postępowe” pomysły. Ostatnio najgłośniej było o próbie legalizacji związków homoseksualnych i staraniach o posadę wicemarszałka Sejmu dla transwestyty. Pomyślałem, że nasi radni Janusz Solecki i Janusz Szalkiewicz także chcą zaliczać się do awangardy tworzonej przez posłów Ryszarda Kalisza, Janusza Palikota i Roberta Biedronia. To przecież takie fajne chłopaki. No, może nie wszyscy.

Przyznam jednak, że potem przez moment zawahałem się, czy na pewno mam dobrą intuicję. Było to po poniedziałkowym posiedzeniu Komisji Spraw Społecznych. Od jej przewodniczącej dowiedziałem się, że radni podczas omawiania projektu byli rzeczowi, bez agresji, z uwagą i wzajemnym szacunkiem prowadzili polemikę, zachowywali otwarcie wobec prezentowanych przeciwstawnych racji. Naprawdę odczułem przyjemne zdziwienie.

Szkoda, że w środę wszystko wróciło do złej normy, jaką zwykle posługuje się wojujące lewactwo. Lokalny przedstawiciel nieznanego mi wcześniej ( chyba nie tylko mi) Zjednoczenia Demokratycznego z Wrocławia przysłał do urzędu pismo wspierające działania SLD. W liście tym wyłożył kawę na ławę. Jego zdaniem, zwolennicy in vitro to światli obywatele korzystający ze zdobyczy nauki.  Przeciwnicy metody to, podobno, nierozumni członkowie Kościoła.  Mam zaszczyt do nich się zaliczać.

Uchwała proponowana przez SLD jest dla mnie nie do przyjęcia z kilku powodów. Po pierwsze, technologia in vitro budzi zasadnicze zastrzeżenia etyczne ze względu na unicestwianie nieprzydatnych dla zapłodnienia zarodków ludzkich. Po drugie, istnieje metoda leczenia bezpłodności, nie powodująca niszczenia embrionów, a przy tym zdecydowanie tańsza. Co prawda, naprotechnologia nie jest jeszcze bardzo rozpowszechniona, ale już dostępna w Polsce. Faktem pozostaje, że żadna z tych metod nie gwarantuje sukcesu każdej parze pragnącej potomstwa. Po trzecie, system opieki medycznej w Polsce jest tak skonstruowany, że gminy nie są odpowiedzialne za szpitale, przychodnie, refundację kosztów leczenia itp. Jeśli ktokolwiek miałby finansować in vitro, to powinien robić to rząd, a nie miasto.

Moje obiekcje wywołuje też prostacki podział na zwolenników i przeciwników nauki, jakim posługują się zwolennicy in vitro. Akurat, w odniesieniu do produkcji „dzieci z probówek” racje moralne są całkowicie spójne z argumentami współczesnej wiedzy medycznej. Nie chcę powtarzać osobistego zdania w tej sprawie. Przedstawiłem je w rubryce KONTRA w Tygodniku Świdnickim. Dla zainteresowanych załączam je w komentarzu do tego wpisu. Przyznam, że moje stanowisko ukształtowało się w dużej mierze dzięki lekturze wywiadu, jaki znalazłem w lipcu ubiegłego roku w Gazecie Wrocławskiej. Kierownik Zakładu Genomiki UWr bez jednego choćby odwołania się do etyki,  Kościoła, wiary w Boga wytłumaczył istotę technologii in vitro oraz konsekwencje stosowania, których nie chcą przyjąć do wiadomości jej entuzjaści. Nie wiem, czy warto emocjonować się przebiegiem batalii o finansowanie sztucznego zapłodnienia, jaka odbędzie się na piątkowej sesji Rady Miejskiej. Ufam, że rozsądek zwycięży. Nie mam jednak złudzeń, że w takiej lub innej formie problem kiedyś powróci, więc warto coś więcej wiedzieć. Dlatego szczerze polecam wywiad, o którym wyżej wspomniałem. Podaję link do niego:
 http://www.gazetawroclawska.pl/artykul/626099,prof-cebrat-in-vitro-to-wielki-biznes-a-nie-nauka,4,id,t,sa.html
         







1 komentarz:

  1. Daleki jestem od bagatelizowania trosk bezdzietnych par. Macierzyństwo i ojcostwo są wielkimi wartościami, bez których trudno być prawdziwie szczęśliwym. Zauważmy jednak, że posługujemy się zwrotem „posiadać” dzieci. Synonimem „posiadać” są słowa: „władać”, „rozporządzać”, „mieć do dyspozycji”, które nieodparcie związane są z dążeniem do realizacji celu stawianego przez czyjeś „ja”. Ale środki do tego prowadzące nie są bez znaczenia, gdy rozważa się stosowanie technologii in vitro. Bo przecież miłość będąca podstawą dojrzałego rodzicielstwa stawia pytania o cenę konieczną do zapłacenia, żeby to rodzicielstwo stało się faktem. Tym różni się od egoizmu. Nie myślę jednak o poświęceniu, na jakie gotowi są rodzice korzystający z tej metody. Chodzi mi o raczej o zagrożenia dotyczące ich potomstwa. O tym, że warto się nad tym problemem zastanawiać, przekonał mnie wywiad z prof. Stanisławem Cebratem, jaki zamieściła w lipcu ubiegłego roku Gazeta Wrocławska. Jest on kierownikiem Zakładu Genomiki Uniwersytetu Wrocławskiego, więc uznaję go za znawcę tematu.

    Profesor tłumaczy, że według nauki zabieg in vitro nie jest leczeniem bezpłodności, lecz łamaniem naturalnej bariery nie dopuszczającej do prokreacji, w sytuacjach, gdy natura sama się przed nią broni. Rzecz w tym, że zapłodnienie nie następuje, ponieważ któryś z rodziców jest nosicielem trwałej skazy genetycznej. Po prostu organizm człowieka posiada zabezpieczenia przed przenoszeniem ciężkiego defektu. Zewnętrzna ingerencja w ten delikatny mechanizm ogromnie zwiększa ryzyko zachorowania na nieuleczalne, czasem wręcz śmiertelne choroby. Jeśli dziecko będzie miało więcej szczęścia i nie wystąpią u niego takie objawy, nie przestaje być nosicielem wadliwych genów, co zdaniem naukowca, stanowi wręcz zagrożenie cywilizacyjne.

    W świetle powyższego warto uważniej spojrzeć na najszlachetniejsze nawet motywacje osób decydujących się na in vitro. Czy wiedza dostatecznie wiele o tej metodzie? A jeśli tak, to czy wyrażana przez nich gotowość obdarzenia miłością długo oczekiwanego dziecka idzie w parze z poczuciem rzeczywistej odpowiedzialności za nie? Jednak ten dylemat moralny rozstrzygać będą same zainteresowane pary. Projekt uchwały nie dotyczy przecież indywidualnych decyzji podejmowanych przez poszczególne osoby, lecz możliwości przeznaczenia na in vitro publicznych pieniędzy. Argumenty zawarte w wywiadzie z prof. Cebratem utwierdzają mnie w negacji tego pomysłu. Powodem są moje zastrzeżenia natury etycznej, opisane w wywiadzie realne zagrożenia dla naszej populacji oraz wykazana przez naukowca nieuchronność zwiększania wydatków na opiekę zdrowotną nad „dziećmi z probówki”. Jak pomóc bezdzietnym parom jest tematem na odrębną dyskusję.

    OdpowiedzUsuń